listopada 26, 2015

Houston, mamy problem!

Wszystkie psy mają jakieś problemy. Zawsze znajdzie się coś, nad czym przydałoby się popracować. Nie wszyscy lubią o takich rzeczach opowiadać, czy właśnie pisać na blogu. Ja jednak chcę, bo ani się tych problemów nie wstydzę, ani nie widzę niczego złego w dzieleniu się z Wami naszymi przeżyciami ;)



Pierwszym i największym problemem, z którym walczymy praktycznie od zawsze, jest lęk separacyjny. Często kiedy z kimś rozmawiam słyszę, że to nie jest nic wielkiego, że inni mają gorzej i psa wystarczy gdzieś zamknąć (a ci sami ludzie słysząc "klatka" mało mnie nie spalą na stosie ;)). Przecież pies nic nie zrobi. A Ci inni mają psy, które ciągną na smyczy, albo się nie słuchają. Dramat. I mędrcy, którzy właśnie taką wiedzą tajemną się ze mną dzielą, twierdzą, że nie trzeba nad tym pracować, bo to nie jest problem, albo, że jakbym naprawdę coś robiła, to to szybko by przyniosło efekty. Na szczęście są też Ci, którzy co nieco wiedzą, sami przeżyli i czasem rzucą jakąś dobrą radą :)

Najgorsze w całym tym psim "defekcie" jest to, że nie do końca wiadomo, jak nad tym pracować i czy w ogóle da się coś w tym temacie konkretnego zrobić. Dobija mnie poczucie bezradności i... własnej niewiedzy. Że coś kiedyś można było zrobić inaczej, lepiej, do pewnych sytuacji nie dopuścić. Ale teraz jest teraz, czasu nie cofniemy, więc tsza iść dalej ;) Co więc poczyniamy? Po pierwsze i najważniejsze - klatkujemy! Bardzo ciekawą rzeczą jest, że Pan Klocek bardzo lubi spać w swojej klateczce (w sensie w obu klateczkach), dopóki drzwi pozostają otwarte albo człowieki nie znikną z pola widzenia, ewentualnie słyszenia. Zamknięty w klateczce ogar zaczyna piszczeć, jojczeń i marudzić o niesprawiedliwości tego świata. Bywa też tak, że w nowym miejscu zamknięcie w kennelu jest dla Mora wręcz nagrodą. Chętnie pakuje się do swojego prywatnego apartamentu i ani myśli sprzeciwiać się woli wrzechświata (mojej znaczy się). Ale z każdym kolejnym razem "wytrzymuje" coraz krócej, aż w końcu nie można go na chwilę zostawić, bo zaczyna głośno manifestować swoje nieszczęście.
A co z Kongami czy innymi gryzakami, zapytacie? Tu sprawa wygląda banalnie - jak człowiek jest wykrywalny w pobliżu - można szamać, jak nie - pogrążamy się w głębokiej rozpaczy zapominając o  przyziemnych sprawach, typu żwacze czy wędzone uszy. Z tego powodu zajęcie czymś psiej szczęki na czas mojej obecności jest praktycznie niemożliwe. Znaczy się zaplanowane zajęcie psiej szczęki. Bo - jak się okazuje - metalowa miska czy posłanie z kodury to dużo lepszy materiał na gryzak, niż kostka z Nylabone za miliony zielonych.

Nie płakałabym tak nad zjedzonymi rzeczami gdyby nie to, że to nie jedyna wada klatki. Zdecydowanie poważniejszą jest to, że Moro potrafi z niej wyjść. Sztukę tę opanonował na tyle dobrze, że potrafi wyjść z kennela nie otwierając drzwiczek ani nie niszcząc żadnych elementów. Houdini no.

Dobrym sposobem na lęk separacyjny jest też zostawianie psa samego najpier na krótko, później na coraz dłużej. Jednak ja przez 99% czasu nie jestem sama w domu i nie mam za bardzo jak coś takiego robić. A sukces można osiągnąć tylko wtedy, kiedy robi się to konsekwentnie.


Drugą bolączką jest przywołanie i odwołanie, czyli kolejna nieoczywistość. Bo z jednej strony zawołany Moro zawsze przychodzi. No ale z drugiej - przychodząc często wygląda tak, jakbym miała go zaraz rozstrzelać. Co najmniej. Wesołe pląsy zdarzają się niezwykle rzadko, a zawartość mojej kieszeni czy nerki (czyt. smaczki czy piłeczki na przykład) ma z tym niewiele wspólnego, albowiem na spacerach żarcie jest ble i fu. To, co w domu jest pochłaniane z prędkością światła, na spacerze zdaje się nie istnieć. Jedynie mięso i ser są na tyle atrakcyjne, żeby zwrócić ogarzą uwagę. To się jednak zmieni, albowiem zaczynamy małą - wielką rewolucję. Do tej pory mieliśmy częściowo spaloną miskę, teraz pozbywamy się jej całkowicie. Tej na wodę też. Yyy... albo nie. Bądź co bądź żarcie będzie albo z ręki, albo z jakiejś zabawki. Co wieczór odmierzam odpowiednią ilość karmy na następny dzień, wybieram dodatki według uznania i humoru i montuję wieczornego Konga. Dzienna porcja karmy ląduje w strunowym woreczku, a ten sobie czeka na poranny, a później popołudniowy spacer i "karmienie właściwe", kiedy to robimy mądre rzeczy na zmianę - jednego wieczoru dla ciała, jednego dla duszy ;) Innymi słowy: albo urządzamy sobie ful profeszynal pakernię, albo klikamy czy robimy coś z obi. Tym sposobem pies ćwiczy szare komórki, jednocześnie pracując na to wielkie zaufanie, jakim został obdarzony :)


Walczymy też o kontakty międzypsie, bo Moruś ma słonności do nękania słabszych i  ignorowania CS'ów (chociaż sam wysyła ich często masę). Nie jest to absolutnie jego wina (no bo niby jak?), to efekt słabej socjalki. Dlatego też pokazuję Morowi, że nie każdy pies musi się z nim chcieć bawić zawsze wtedy, kiedy on tego chce i żeby nie dziwił się cudzym zębom w swoim pośladku, jak nie potrafi respektować sygnałów innych piesków. Robię to oczywiście 100% na wesoło, za zgodą właścieli i z psami, których reakcje są przewidywalne. Najlepiej jest ćwiczyć z bardzo małymi albo bardzo dużymi pieskami - te pierwsze wymuszają w Rudym delikatność, przed tymi drugimi czuje duży respekt.
Ciekawym zjawiskiem są też psie szczylki - wobec tej częścio psiopulacji Mor jest bardzo delikatny i wykozumiały, generalnie bachorki kocha całym sercuchem i jes najlepszym wujkiem ever ;)

Ten post powstał, aby upamiętnić to, nad czym powinniśmy pracować, coby to wszysko nie zniknęło gdzieś w odchłani mojej pamięci. Stało się tak z naszymi starymi problemami, nie pamiętam dokładnie, jak się ich pozbyliśmy i jak wprowadziłam zachowania zastępcze. I teraz, mimo, że pamiętam Mora - "Niezależnego Księcia", to aż mi się wierzyć nie chce, że TEN pies mógł być kiedyś taki... nieogarem ;) Ale to wszystko kwestia pracy i dokumentacji, więc postaram za jakiś czas wysmarować kolejny podobny post, tyle, że o postępach. Znaczy się mam nadzieję, że o postępach ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz